niedziela, 23 grudnia 2012

13.

Prowadzenie domu to ciężka sprawa. A sprzątanie na święta to jeszcze cięższa sprawa, ale w sumie prawie się udało!
Oprócz tego, że podłoga jest nie do końca czysta co mnie trochę denerwuje, to wszystko jest jak trzeba, a nawet lepiej. Może za sprawą choinki? Świeczki z pachnącymi pomarańczami i goździkami, a może to ten NOWY STÓŁ W KUCHNI?
Z moją mama żyję czasami jak pies z kotem, bywają chwile kiedy stoję na mrozie i szlocham jak szalona, bo ona nie pomyśli zanim coś powie. Może stół był planowanym prezentem dla nas, a może formą przeprosin, a może to żelazko jest na przeprosiny, albo po porstu prezentem, bo poprzednie się bardzo nie spisało?
Chyba nie ma co rozpamiętywać.
Stół jest cudowny, obrus na nim i to takie coś na serwetki (serwetnik?) też! Ale to już zasługa taty, który usłyszał przypadkiem, że dokładnie taki, bardzo chcę.
Nie kłócimy się tyle i tak jak myślałam, że będziemy. Trochę mi przykro, że święta spędzimy osobno, ukradkiem i podstępnie chciałam powiedzieć, że baaardzo bym chciała żeby tak było, żebyśmy jeden dzień chociaż spędzili razem bo w końcu to nasze jedyne pierwsze wspólne święta, ale on chyba nie zakumał o co mi chodzi, albo jak bardzo mi na tym zależy. Jemu jest chyba wszystko jedno, w końcu widzimy się codziennie... ale święta, nasze razem, pierwsze.... no trudno.

Prezenty chyba mu się podobały.
Ale bym chciała nową sukienkę!
Chyba muszę schudnąć jeszcze 6 kg....

Mam new era z Batmanem, how cool is that?

sobota, 1 grudnia 2012

12.

Oj jak się chwaliłam, oj jak się chwaliłam... że odpoczęłam, że niby wszystko okej, cudowne, wspaniale.
BUM
Jak mnie nie dopadnie choróbsko, jak nie wysmarkam wręcz mózgu swojego. Jak nie zacznę padać ze zmęczenia i czuć się jak stary kapeć. I co? trzeba iść do pracy!
Kichałam tak, ale to tak, że ludzie pękali ze śmiechu.
Zaraziłam wszystkich! Najpewniejszy był D, i tak też się stało. Jak już D zrobił się chory to ja się wyprowadziłam do mamusi żeby on mógł odpoczywać, i żebyśmy się już nie zarażali bo do wiosny daleko.
Dwa dni mieszkałam u mamusi, wysypiałam się, nie musiałam zmywać, sprzątać, gotować, no... strasznie się czułam więc było mi wybaczone, spałam i jadłam.

Okazało się, że szefowa mnie nie lubi, lubiła, ale jej się odwidziało. Oj no jakże mi przykro.

Wrociłam dzisiaj do domu, ide obładowana jak słoń. Bo sobota, bo oczywiście, że zgodziłam się iść (nadal lekko przeziębiona) do pracy. To nic! Musiałam iść do pracy z serem, pierogami, cukrem, cytrynami, kiwi, garnkiem, wyciskarką do cytryn... ku uczesze moich współpracowników, którzy i tak mają mnie za niezłą wariatkę, która w zimę chodzi w 5 swetrach. zima=zimno, nie rozumiem tych chichotów. A no... ide obladowana z tym wszystkim, i myślę: a tam syf, garów w 3 dupy, łóżko wywrócone w drugą stronę, nic do jedzenia. Wchodzę, patrzę, a tu czysto, łóżko pościelone, obiad się grzeje (ze sloika co prawda, ale pomyślał, zrobił, podał!).

Obejrzę Drive, Love actually zjem pierożki ze szpinakiem, wypiję wielką herbatę, i odpocznę. No dobra i to pranie w końcu z pralki wyjmę bo z pachnącego płynem prania nic nie będzie bo zgnije w tej pralce. Smród po praniu to coś czego żadna pani domu osiągnąć nie chce.


Kupiłam coś... znowu. Muszę się leczyć.